Zwykły, drewniany, prosty stół, bez obrusa, a na ciemno-brązowym blacie deska z pieczywem, kieliszki, butelka wódki czystej i popielniczka z niedopałkami. Przy stole w jednym rzędzie siedzą w pozach biesiadnych: Witkacy, Tadeusz Kantor i Jerzy Grzegorzewski - pogadują ze sobą, dowcipkują dyskretnie, półgębkiem. Ich głosy komponują się w niegłośne murmurando.
Po drugiej stronie stołu, tej bliższej - ja. Ale nie siedzę, może tylko czasami przysiadam, chcąc się nachylić ku gościom i zadać im jakieś pytanie. Własciwie cały czas chodzę, trochę nerwowo przemierzam krótki dystans tam i z powrotem, z rzadka wpadając w rytm rozmowy krótkimi kwestiami, podkreślanymi gestami. Trzej Artyści zajęci są właściwie sobą, nie zwracają na mnie jakiejś szczególnej uwagi, ale akeptują moją obecność (w końcu jestem gospodarzem), a nawet z niewymuszoną swobodą choć lakonicznie odpowiadają na moje wtręty.
Podczas takich spotkań omawiałem z nimi, a właściwie Oni omawiali szalenie istotne kwestie artystyczne, którymi później żyłem i do których przymierzałem każdy kolejny spektakl teatralny. Nie wiem, czy wyszło mi to na dobre. Okropnie grymaszę po kolejnych widzianych przedstawieniach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz